xxx

Lepiej się naucz rozstawać.

'A jutro zostanę z babcią?'
'Nie Mała Mi, jutro babcia wraca do Polski.'
Przez trzynaście lat nauczyłam się dwóch języków, kultury, zwyczajów, samodzielności.
Potrafiłam kilka razy w roku przenieść się z miejsca na miejsce, ale podczas tych wszystkich lat nie nauczyłam się żegnać.
Też tak masz?
Że przed pożegnaniem snujesz się po domu, nie potrafisz być tu i teraz tylko ciągle wybiegasz w przyszłość, albo myślisz o przeszłości?
Chcesz odwlec pożegnanie, ale nie potrafisz, bo nikt jeszcze nie wymyślił wehikuł czasu.
Czasem chciałabym dać sobie za tę wrażliwość w pysk, wiesz?
Chcesz mieć na wyciągnięcie ręki, ale nie możesz.
A najgorsze w tym wszystkim jest to, że nikt cię na siłę do tego samolotu nie wpakował, nikt nie kupił biletu w jedną stronę.
Nie nauczyłam się żegnać.
Ja jestem sentymentalna.
Mam to.
Jesień mi nie pomaga. Jesień potęguje we mnie tęsknotę.
Brakuje mi kogoś, kto snuł się po moim domu przez ostatnie pół roku, kto był na wyciągnięcie ręki, kto akceptował, chociaż nie zawsze było latwo.
Emigrant to człowiek bez domu.
Albo sierota.
Nawet jeśli któregoś dnia weźmiesz ten cholerny kredyt, wybudujesz dom, spłodzisz syna, nie wiem, zasadzisz drzewo, albo zaakceptujesz, wchłoniesz, to...To zawsze będzie tamten kraj, z którego wyszłaś, o którym wcale źle nie myślisz.
Za którym tęsknisz.
Będą ludzie, którzy mieli na ciebie wpływ, byli blisko. Ludzie od których sie uczyłaś, którzy, najprościej powiedzieć trzeba, są częścią tamtego, Twojego życia.
Życie na dwa kraje.
Wiesz...
Z podziwem patrzę na tych, ktorzy mówią, że nie wrócą bo i wracać nie ma po co.
A potem rodzą im się dzieci, które nie mają dziadków. Albo mają -dziadków internetowych.
I wtedy wszystko się zmienia.
Dziś żegnałam moją mamę na lotnisku.
Płakałam.
Ja się wiesz, nie chrzanię z emocjami.
I pewnie całe to cholerne lotnisko widziało, jak płaczę. Jak moja mała córeczka wyciąga ręce do swojej babci i nie rozumie, że nie możemy już iść dalej.
Jestem dzisiaj kurewsko niepogodzona.
Nie umiem się żegnać.
M.
Zupa z dyni/ Pumpkin soup (scroll down for English recipe)



Do tak popularnej na Wyspach zupy z dyni długo podchodziłam z olbrzymią rezerwą. Ale piękna (naprawdę!) angielska jesień i wszechobecna w sklepach i na farmach dynia sprawiły, że postanowiłam w kuchni odrobinę poeksperymentować. Przeszłam internety w poszukiwaniu idealnego przepisu, którego oczywiście nie znalazłam. Dlatego stworzyłam swój własny z którego jestem niezwykle dumna. Jest aromat, jest kick!







Składniki:

1 kg dyni

75 g imbiru

1 duża cebula
2 duże marchewki
3 - 4 ząbki czosnku
Litr  bulionu drobiowego 
Garść swieżej pietruszki
Puszka mleka kokosowego
Grzanki



Przygotowanie:




1. Dynię obieramy i kroimy a następnie wrzucamy do wrzącej wody. Gotujemy do momentu aż dynia będzie miękka.
2. W międzyczasie na maśle podsmażamy cebulę i marchew.
3. Kiedy dynia zmięknie, odcedzamy ją i dodajemy podsmażoną cebulę i marchew. Gotujemy około 7 do 10 minut.
4. Wszystkie składniki miksujemy blenderem, wrzucamy do garnka i zalewamy bulionem.
5. Po około 15 minutach dodajem mleko kokosowe.
6. Przy podaniu sypiemy garść (zależnie od preferencji) grzanek, pestki dyni i odrobinę pietruszki.




Ingredients:

1 kg diced, fresh pumpkin
75 g ginger

1 onion
2 carrots
3 - 4 gloves of garlic, minced
1 liter of vegetable or chicken stock
Parsley
250 ml coconut milk
Croutons




1. In a medium sauce pan heat butter. Cook onion and carrots.
2. Cook pumpkin until soft.
3. Add pumpkin, onion and carrots and blend all ingredients together.
4. Add chicken stock and cook for app 15 minutes.
5. Add coconut milk.
6. Serve with croutons.











Smacznego!

M.

Słów kilka do mojej Córki.

Moja kochana M,

Każdego dnia, tysiące razy powtarzam Ci, jak bardzo Cię kocham. Każdego dnia przytulam z miłością, bo to czego, tak bardzo pragnę to, żebyś wiedziała, że darzę Cię miłością najwiekszą. Jesteś moim skarbem, najważniejszą osobą w moim życiu, małym człowiekiem, dzięki któremu zmieniam się nieustannie. Jesteś moim dzieckiem a ja jestem Twoja mamą i z tego powodu i dlatego właśnie jest mi dzisiaj najpiękniej. Któregoś dnia pomyślałam, że wszystkie moje słowa, uściski Twojego małego ciała nie są w stanie przekazać Ci tego, co czuję.
Dlatego (znowu) postanowiłam napisać.
Być może stanie się to nam tradycją droga M. i pewnego dnia będziesz mogła przeczytać wszystko to, co napisała do Ciebie Twoja mama.
Minęły dwa lata a ja nadal nie mogę uwierzyć jak ogromną miłością można obdarzyć własne dziecko. Wszystko, co dziś wiem to, że nigdy tak nie kochałam a musisz wiedzieć, że odrobiłam wielokrotnie lekcje o miłości.
Dziś patrzę na Ciebie i chcę iść z Tobą dalej pod rękę, chcę być dla Ciebie...Chcę, potrafię, wierzę, że miłość taka, jak ta właśnie prowokuje, sprawia, że chce się więcej, mocniej a przeszkód brak chociaż istnieją.
I nie będę Cię okłamywać moja droga M...Ta miłość nie jest prosta. A ta macierzyńska wystawia mnie na próbę za każdym razem, kiedy wybrać muszę ten  ton odrobinę surowszy, kiwnięcie palcem ostrzejsze ale po to, żebyś mogła zrozumieć, żebyśmy czasu nie marnowały na histerie niepotrzebne, na sprzeczki, kiedy brak batonika to juz powód do złości największy i chociaż (przyznaję, Mała Mi), że czasem mam pochotę dać Ci tego batonika, dla własnego spokoju, dla pięciu minut ciszy właśnie to rozsądek Twojej własnej matki nie pozwala.

Moja  Mała Mi...Czas płynie nieubłagalnie a wszystko sie zmienia. Jest inaczej odkąd jesteś Ty. Nie mam tyle czasu. Dla siebie w sensie. Nie wiem, nie pamiętam, kiedy ostatni raz posmarowałam się balsamem (szkoda czasu!) albo miałam wieczór tylko dla siebie. Pewne sprawy nam się pozmieniały tak bardzo, że nie tylko do nich przywykłam, nie tylko je zaakceptowałam, ale też przestałam z nimi walczyć. Nie zrozum mnie źle, Twoja matka nadal potrafi być egoistką, ale przed tym moim ego, Córeczko, stoi zawsze Twoje dobro. Twój spokój. Twoje bezpieczeństwo.
I dziś, tak jak dwa lata temu, chciałabym znowu szepnąć Ci na uszko kilka słów. Być może weźmiesz je sobie kiedyś do serca. A może wykrzyczysz mi w twarz, że i tak przecież wiesz najlepiej...Czas pokaże.

Moja Mała Mi - wiedz, że warto jest...

Żyć tu i teraz. 


Najbardziej na świecie nie chcę Cię rozczarować, ale muszę Ci to powiedzieć. Jedyne, czego możemy być pewni to dzień dzisiejszy. 'Dzień dzisiejszy jest najważniejszy' jak to kiedyś śpiewali Indiosi. Bo tak naprawdę wiemy tylko, że dzień wczorajszy już nie wróci a jutro wcale nie musi nadejść. Żyj więc tu i teraz. Nie odkładaj radości na później. Znajdź zawsze chwilę, żeby zamknąć oczy i uświadomić sobie, że tak naprawde niewiele potrzeba do szczęścia.
Kiedy znajdziesz radość w najmniejszych sprawach zrozumiesz, że...happiness is easy.


Kolekcjonować wspomnienia, nie rzeczy.

Nie bój się probować nowych rzeczy. Być może kiedyś sama będę na siebie zła za te słowa, ale prawda jest taka, że w życiu trzeba próbować, sprawdzać, dotykać. Co warte jest życie zagracone tymi kilkoma rzeczami nabytmi w pośpiechu, bo tak trzeba nawet jeśli to nieprawda, nawet jeśli postawimy na półce tylko? Nic. Co warte jest życie, kiedy przeżywasz wszystko głęboko, kiedy dotykasz, grasz emocją, odczuwasz, współodczuwasz? Wszystko. 
Nie zagracaj swojego życia nowymi rzeczami. Te ogranicz do minimum. Za lat kilka nie będziesz wspominać minut spędzonych przed nowym telewizorem, ale uśmiechniesz się do swojego tańca w deszczu, do spaceru boso po śniegu, do ciszy, która wwierca się w uszy przy skoku ze spadochronem. Wiem co mówię.
Zaufaj mi.

Nie martw się tym, co myślą o Tobie inni.

Szanuj, kochaj, bądź blisko, to pewne. Ale nigdy nie pozwól, żeby ktos podcinał Ci skrzydła.
Albo, żeby czyjaś opinia zmieniła Twoje plany. Idź za swoim. Nie bój się krzywych spojrzeń czy dezaprobaty. Ci, którzy Cię pokochają, będą przy Tobie bez względu na wszystko. Wierz mi.


Noś w sobie dziecko.

Patrzę na Ciebie Mała Mi, kiedy spacerujemy a Ty zatrzymujesz się przy niemal każdym kwiatku, robaku, podekscytowana, uśmiechnięta, zdziwiona. Nie przestawaj się dziwić. My dorośli tracimy gdzieś po drodze, z latami ten zachwyt nad najpiękniejszym. Zagłuszamy ciszę niepotrzebnym dźwiękiem, spieszymy się, nie doceniamy. Nie biegnij za nieistotnym. Znajdź chwilę na uśmiech, śpiew ptaków, zadumę. Bądź dzieckiem jak najdłużej. Jeśli tego nie stracisz, jeśli to dziecko w sobie zatrzymasz, będziesz bogatsza niż myślisz.

Dziękuję Ci.
Za każdy uśmiech, kiedy witasz mnie w drzwiach. Za radość, prawdziwą. Za nowe słowa, umiejętności, śmiech do nieba.
Ale najbardziej dziękuję Ci, że dzięki Tobie mogę dziś mieć swoje święto.

Kocham Cię.

Twoja Mama. 


To, co najważniejsze.

   Święta na Wyspach, te Święta Bożego Narodzenia mają tutaj trochę inny wymiar. Długo byłam do nich negatywnie nastawiona, dlatego większość Świąt zawsze starałam się spędzać w Polsce. To tam przecież odczuwało się Święta najmocniej, najgłębiej. Zdarzały się nawet takie z białym puchem w tle i wtedy już było najpiękniej.

   Święta w Polsce to taki czas magiczny, czas spotkań z najbliższymi, opłatek i Pasterka. Mróz szczypiący w uszy i czerwone od zimna policzki. Niezwykła obecność i spotkania z ludźmi, których czasem tak długo się nie widziało. Bo tak naprawdę, kiedy pomyślę o tym właśnie czasie w moim kraju, to widzę Mamę krzątającą się w kuchni...Tatę, zmachanego z choinką prawdziwą. Siostrę i jej dzieci podekscytowane i wtedy magia Świąt udziela się tak bardzo, że więcej nie trzeba. Ten czas sprawia, że tak wielu z nas pakuje rzeczy najpotrzebniejsze i biegnie na lotnisko po to tylko, żeby spędzić kilka chwil z najbliższymi. Bywało tak, że pakowałam wszystko w bagaż podręczny i po pracy, w stresie ogromnym jechałam na lotnisko. Żeby tylko mgły nie było, modliłam się w duchu. Żeby samolot się nie spóźniał, żeby lotu nie odwołali...Wszystko tak mało ważne się stawało właśnie dlatego, że obecność na pierwszym miejscu była. Jakoś tak, naturalnie często bardzo omijał mnie stres przedświąteczny. Uwielbiałam za to kupować jemiołę na rynku, na ostatnia chwilę zupełnie, otulona szalikiem...Albo na szybko w tym śniegu tostem się zajadałam, bo przecież wszystkie te pyszności na Święta.
A potem, w domu rodzinnym pachniało choinką a my słuchaliśmy 'Kolędy dla Nieobecnych.' Nocą szliśmy na Pasterkę i śnieg czasem 'chrupotał' pod nogami.

Teraz, kiedy świat mój niewielki powiększył się o tę istotę najważniejszą, chciałabym być lepszym człowiekiem. Lepszą matką może nawet kiedyś mi się uda, bo na zmiany przecież zawsze jest czas. Żyjąc w kraju takim jak Anglia, z człowiekiem, dla którego Anglia domem nie jest chciałabym, z serca całego utrzymać te tak ważne dla nas, dla mnie tradycje.
Zależy mi na tym, żeby Mała Mi nie tylko mówiła po polsku, ale żeby też do pewnego stopnia Polką się czuła. I chociaż na wiele z tych rzeczy wpływu nie mam to jednak wierzę, że moja córka kiedyś, tak samo jak ja dziś doceni tradycje i może sama też zacznie ją pielęgnować.
Jednocześnie, ja sama zdaję sobie przecież sprawę z tego, że Mała Mi znać angielską tradycję musi i nie mam zamiaru, nie chcę przecież z tym walczyć.
Dlatego właśnie postanowiliśmy, najzwyczajniej na świecie, połączyć tych kilka tradycji, w jedną całość. Żeby było łatwiej.


Z tego też właśnie powodu zrobiliśmy tradycyjną, polską Wigilię i tradycyjną, angielską kolację.
Jedyne na czym mi zależało to, żeby wykluczyć stres ten, który wkrada się na kilka tygodni przed Świętami. Że prezentów nie mam. Okna nieumyte. Sernik nieupieczony. Zakupy nie są zrobione. Na spokojnie, chociaż dużo mnie to kosztowało, bo choleryczką jestem z natury, postanowiłam, że tym razem się nie dam. I chociaż stres, nerwy i wścieklizna gdzieś się pojawiały to człowiek, który jest moją ostoją skutecznie tą negatywną energię wyrzucał przez okno.
Przecież choinka w końcu się pojawiła. Co z tego, że dzień przed Wigilią? Przecież na stole potrawy, może nie dwanaście ale kto by to wszystko zjadł? Czy o jedzeniu są te Święta? Czy nie przypadkiem o narodzeniu, miłości wielkiej? Czy w ten dzień właśnie nie chcemy spróbować znowu być dobrymi ludźmi?
Opłatek więc na stole i sianko pod obrusem. Barszcz czerwony z uszkami, przesłany przez najbliższych. I Mała Mi nie do końca pewna smaku gorących buraków. Jej oczy przeogromne, kiedy kolejno otwierała prezenty i nadziwić sie nie mogła, że to wszystko dla niej. To wszystko takie istotne przecież. I chociaż czas ten był zawsze ważny, bo rodzina, bo przyjaciele, znajomi bliżsi i dalsi, kiedy to siadaliśmy razem przy stole a potem biegliśmy potańczyć dokąd oczy (i nogi) poniosą to jednak dni te maja już inny wymiar. Nagle tak wiele zależy ode mnie, mojego postępowania i podejścia. To wszystko, co przekażę Małej Mi dzisiaj, czy za rok, ona będzie przekazywać dalej. Odpowiedzialność więc niesamowita.

Pięknych Wam wszystkim!

M.

E.

'Czy emigracja jest kobietą? Jeśli tak, to jaką? Kowalką własnego losu? Żoną przy mężu? Opiekunką? Ofiarą? Matką Polką na odległość? Dlaczego wyjeżdża, z czym musi walczyć, kim się staje? I jak z dystansu wygląda Polska?'


[Emigrantki własnym głosem]



Moja emigracja miewała słony smak łez, kiedy nie potrafiłam znaleźć swojego miejsca. Kiedy opłakiwałam tęsknotę na każdym lotnisku, kiedy tak bardzo nie potrafiłam powiedzieć, co bezpowrotnie straciłam a co powoli, z mozołem zyskuję. Emigracja się nie kończy. Przynajmniej ja w to nie wierzę. Nie potrafię też uwierzyć ludziom, którzy po kilku miesiącach od wyjazdu z kraju klną się na wszystko, że jest łatwo. Że sie przyzwyczaili. Czy przestają być obcy? I kiedy właściwie to zaczyna być ich miejscem, ich domem?


I czy można mieć dwa domy?

Po jakimś czasie chyba tak.

Znam ludzi dla których tamto, w Polsce jest już nieaktualne, bo dom tutaj kupili, dzieci się rodzą, czas ucieka. W końcu gdzieś trzeba przysiąść na stałe. Znam też innych, dla których to, tutaj domem się nie stanie bo sumiennie, z uporem odkładają każdy grosz na dom w Polsce. Bo nigdy, pracując przy taśmie nie nauczyli się języka, zresztą i tak wcale nie był on im potrzebny. Przyjdzie przecież moment, kiedy stąd wyjadą. Kiedy każdy odłożony funt pomnożą przez pięć złotówek i bez żalu opuszczą kraj, którego nigdy nie potrafili pokochać. 

A potem wśród rozmów z tymi, którymi przyjaźń na emigracji udało się stworzyć, dowiaduję się, że teraz też można dalej wyruszyć. I tym właśnie najmniej się chyba dziwię. Bo przecież, kiedyś już wszyscy spakowaliśmy walizki i z biletami w jedną stronę wyruszyliśmy w nieznane. Dlaczego więc nie moglibyśmy tego zrobić raz jeszcze? 


Kiedy pomyślę, jak bardzo emigracja potrafi otworzyć nam oczy, jestem szczęśliwa, że kiedyś tupałam nogą i prosiłam o bilet do Londynu. W jedną stronę.


Ale...Kiedy pomyślę, jak wiele emigracja zabrać potrafi i jak wiele myśli musiałam od siebie odsuwać, żeby nie zwariować to ta wdzięczność gdzieś ulatuje na chwilę dłuższą i nie chcę, nie lubię i znowu pytania: 'A co by było gdyby?'

Gdybym nie wyjechała?

Czy jeśli nie Wyspy to byłby inny kraj?

Czy warto w ogóle się nad tym zastanawiać?






Emigracja...Emigracja to nauka. Wyobraź sobie, że nagle wysiadasz w świecie, którego nie znasz, do którego nie jesteś przywyczajona. Nie znasz języka, zwyczajów, kultury. Miejsce, w którym nagle wylądowałaś jest jak czysta kartka, którą zapełnisz swoimi doświadczeniami. Nie wiesz, kogo przyjdzie Ci spotkać, ani z kim właśnie pożegnałeś się na zawsze. Dlatego właśnie emigracja to słodko - gorzkie doświadczenie. To mieszanka uczuć, które chociaż nie wiem, jak bardzo bym się starała, trudno będzie mi opisać. To szaleństwo, którego nie ogarniam, bo kiedy wszystko idzie tak, jak powinno, wydaje mi się, że to moje miejsce właśnie i nagle akceptuję wszystko, co mnie spotyka, biorę na klatę, doświadzczam. Żyję. A kiedy jest cisza, albo brak, albo zwyczajnie codzienne problemy dają o sobie znać, to wtedy znowu wyobrażam sobie siebie z biletem w jedną stronę. 


Do kraju tym razem.

Bo emigrant zawsze będzie miał przynajmniej dwa domy. 



Wyjeżdżając, zgadzamy się na utratę, ale jednocześnie otwieramy się na nowe...A to nowe może nam przynieść wszystko to, czego brakowało nam w naszym kraju. Okraść nas ze wszystkiego może, co nasz kraj nam dawał.




Czarne albo białe, prawda?

Tak trudno to wszystko wypośrodkować i muszę przyznać, że zadzroszczę ludziom, którzy potrafią powiedzieć, że to tu, to już na zawsze. Że się przyzwyczaili a w Polsce brak pracy więc i wracać nie ma po co.

A potem jadę do tej Polski, widzę znajomych, rodzinę, przyjaciół. Ludzie się wspierają, dziadkowie na wyciągnięcie ręki. Ludzie chwile kolekcjonują. Nie funty. I myślę wtedy, że to przecież na tym właśnie życie polega - żeby być blisko.

Myślę, że człowiek, który wyjechał musi czasem bardzo walczyć, wyrywać dla siebie i nie odpuszczać. Znam takich, których ambicja uwiera i przez to nie potrafią zagrzać nigdzie miejsca na dłużej. Ciągle muszą sobie coś udowadniać, gnać za czymś niewidzialnym, nieokreślonym. Chcą być lepsi niż są. I może tak jest wszędzie, ale na emigracji jest to po prostu bardziej widoczne.

Są tacy, którzy po każdej, małej porażce chcieliby spakować walizkę i uciec, bo ktoś, gdzieś dał im do zrozumienia, że zawsze będą tutaj obcy a to potrafi zaboleć. Myślę wtedy, że nie czas i miejsce, żeby się poddawać. Że skoro kiedyś nie wiedzieli co to jest: garlic a jednak postanowili zostać to teraz tym bardziej nie można uciekać.

Emigrant nie ma lekko.


Emigrantka też nie.




Kiedy patrzę na kobiety emigrantki, widzę strażniczki domowego ogniska, czekające na swoich mężów z ciepłym obiadem. Tak rzadko innym niż polski.

Ale widzę też takie kobiety, które pędzą na oślep, rzucając się w wir pracy, nie myślące wcale o obiedzie składającym się z dwóch dań. Daleko im do tego.

Emigracja jest kobietą. Silną. Nierzadko dźwigającą na plecach ciężar o którym nie mówi. Emigracja jest dumna. Uśmiechnięta, otwarta. Zamknięta i ponura. Emigracja teraz, kiedy próbuję ją opisać i w ramy zamknąć, wymyka mi się spod klawiatury, nie daje zdefiniować, w ramy zamknąć.

Jest tęsknotą.
Może być pragnieniem.
Jest człowiekiem, który może nosić tak różne w sobie cechy. To trochę tak, jakbyśmy za wszelka cene określić kogos chcieli, a przecież nie zawsze się da.
Emigracja to żebrak na Victorii, alkoholik czy pijak, który boi sie wrócić do domu bo myśli, że nic nie osiagnął. To ten elegancki mężczyzna w garniturze biegnący przez londyńskie City z laptopem na ramieniu. To kobieta żyjąca z benefitów i taka, która nie przestaje pracować.
Emigracja, jak człowiek.



Każdy jest inna. Bo każdy nosi w sobie swoją historię.



M.





'Leżę, pode mną Polska.'

Lubię pisać o podróżach dalekich, doświadczeniach, jakie dane jest mi zebrać i o kolejnych marzeniach, które wyłaniają się po drodze a potem bywa, że latami czekają na spełnienie.
Ale jest w moim sercu miejsce szczególne, do którego zawsze wracam z wielką radością.
Nie posiadam się ze szczęścia, kiedy ląduję na jednym 'z najmniejszych lotnisk świata', gdzie pasażerowie, którzy wylatują niemal mieszają sie z tymi, którzy właśnie przylecieli.
Gdzie panowie celnicy uśmiechają się z rzadka, a ja odbierając bagaż, z tęsknotą wypatruję tych, którzy zawsze czekają...
W myślach niezmiennie wtedy śpiewam najpiękniejszy utwór, który towarzyszyć mi będzie już przez cały pobyt.



W ciągu tych dziesięciu lat dzielenia życia na to, co już dawno domem a tym, co domem powoli się staje nauczyłam się bezczelnie czerpać z każdej chwili spędzając czas w kraju, w którym się urodziłam.
Czy coś jeszcze dziwi?

Tak. Bywa, że  jestem zdziwiona, bo pani w sklepie znowu patrzy ze złością jakby i nie stać ją nawet na krótkie: 'dziekuję', ktorego wypowiedzenie nie boli nawet.
Albo na wspomnienie pani kosmetyczki sie dziwię bo  nie szczypiąc się wcale, krytykuje z odwagą moje brwi i stawia diagnozy malując moje pazokcie. A ja przecież do lekarza nie przyszłam tylko paznokcie chcę pomalować i nikt nie lubi słuchać o ewentualnych chorobach czających się pod paznokciami, prawda?

I tez sytuacja sprzed kilku lat na ten przykład, kiedy to w środku lata miałam takie widzimisię, żeby kupić czarny sweterek.

-'Weź pani jakiś kolorowy, no co pani? Latem czerń nosić?'- usłyszałam.
No, ale ja się na tę czerń uparłam i nawet pani sprzedawczyni (choć argumenty miała logiczne) wybić mi tego nieszczęsnego koloru z głowy nie potrafiła.

Uśmiecham się jednak nad tym przekonując samą siebie, że takie to już są uroki mojej Polski i taką ją właśnie akceptuję. Nie przyjechałam przecież nikogo zmieniać i pouczać mówiąc, co wypada a czego nie. Czas nam się nie zatrzyma. Niestety.

                                                           Co się nie zmienia?

Tacy taksówkarze się nie zmieniają na przykład. 
W Polsce, w moim mieście są to zazwyczaj specyficzni, bardzo mili i dobrze poinformowani panowie. 
Kiedy wsiadam do taksówki, zawsze pierwsza zaczynam rozmowę. Z dziwnych powodów nie chcę tracić czasu na zwykłe milczenie.
I tak dowiaduję się o zmianach w moich mieście, że radio w końcu powstalo, pani droga, a tak długo czekać nam było trzeba. Szczecin już dawno swoje ma!
A potem jeszcze można się dowiedzieć, które osiedle najwięcej pije, jakie puby dziś są otwarte, kto został prezydentem i dlaczego nie powinien...
Jakie sklepy są najtańsze i że ci biedni, młodzi znowu na emigrację ciągną jak na stracenie. A starsi, zostają a jakże, bez przyszłości w tym niewielkim acz urodziwym mieście.

Nie zmieniają się też moje małe przyzwyczajenia, rutyny towarzyszące mi podczas każdego przyjazdu. Rodzice pytają (chociaż wiedzą) o pierwszy obiad a to niezmiennie, od dziesięciu lat ziemniaki z gulaszem z żołądków i buraczkami.

Albo choć raz musi być kurczak po chińsku z wietnamskiej knajpy w której czas (i ceny) jakby się zatrzymały.

Niezmiennie też słyszę, że na tę swoją Polskę znowu ciepłej kurtki nie wzięłam, więc biegam po sklepach trzęsąc się z zimna. Ale lubię (co robić?) to zimne, ostre powietrze zamiast nijakiej, choć ciepłej pluchy.

I miłość!
Miłość najbliższych się nie zmienia. Chyba, że potęguje. Wytrzymali okres, kiedy niezbyt trzeźwa wracałam wczesnym świtem do domu. Tolerowali moje wyskoki i dali czas, żebym sama zdecydowała, co jest dla mnie najważniejsze. I dotąd nic się w tej kwestii nie zmieniło.

Przez ten czas przylotów i odlotów spotykałam się z wieloma ludźmi i nawet teraz stanowią oni dla mnie ważny punkt, nieodzowną jakby część każdej wizyty. I może często zdarza mi się milczeć i obserwować tylko, ale to właśnie wtedy dowiaduję się najwięcej, czerpię najwięcej inspiracji i tej najlepszej na świecie energii, która potem mnie niesie.
Te spotkania, czesto dwa razy do roku są okazją do dyskusji na tematy wszelakie, do ostrej wymiany zdań nawet, ale kiedy rano potem spaceruję ulicami Szczecina spiesząc do domu to wiem, że te godziny ani troche zmarnowane nie były. I, że znowu mogłam być w miejscu dla mnie ważnym.

Uwielbiam rozmowy na temat podróży, planów, oczekiwań. Śmiech, filmy i książki, które koniecznie przeczytać trzeba i miejsca, zupełnie różne w które nas gna nie bez powodu. I nawet, kiedy rozczarowaniem się dzielimy lubie, bo to część tej całości.
Bo książka była piękna i każda z obecnych w tamtej chwili osób pochłonęła ją w dni kilka i uwierzyła, że bohater tak właśnie żył. Ba, nawet wielu z nas popchnęła (ta książka) w podróże dalekie, a potem rozczarowanie już tylko.
I wiem, że wiele nam się nie zmienia, kiedy nie boję sie poprosić o pomoc, albo w rozmowie nie ma tematów  tabu.

I idąc ulicami mojego miasta, nucę z Kasią...

'Głowa się moczy w Bałtyku
Stopę opieram o Giewont...'

M.

Z Wysp gotuje: Zupa bez nazwy!

W życiu każdej matki przychodzi taki moment, kiedy zaczyna się zastanawiać nad dietą dziecka. Jezu, jak to zabrzmiało! Bardzo, bardzo poważnie, co? Jakbym mówiła o dodatkowych lekcjach języka chińskiego dla Małej Mi.
A przecież chodzi tylko o przepis na zupkę dla dziecka, ot co! Nie znam nikogo, kto gotuje lepsze zupy niż mój Tato. Jest w tym mistrzem a jego pomidorówka bije na łeb wszystkie inne.
Do rzeczy.
Poniżej znajdziecie przepis na zupkę dla dziecka. Nie ma tytułu, nazwy jakiejś, ale zapewniam Was, że smakuje najlepiej.
To jak?
Jeśli nie macie jeszcze pomysłu na obiad albo (nieszczęśliwie) nie ma kto Was w nim wyręczyć, proponuję: Zupę bez nazwy.
Składniki:

2 marchewki
Pół pietruszki
Korpus

2 ziemniaki
2 łyżki śmietany


Przygotowanie:



1. Do wrzącej wody wrzucamy korpus.
2. Marchew, pietruszkę i ziemniaki obieramy, kroimy w kostkę i wrzucamy do gotującego się mięsa.
3. Na sam koniec zagęszczamy dwiema łyżkami śmietany.

Prawda, że proste?

Smacznego!

M.